Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— podsłuchane sądy Woltera i Diderota, amalgamował swoiście intuicją, uzupełniał improwizacją, która wiązała głębokie przeczucia losów politycznych Europy i prawdy psychologiczne z szaleństwem, z dziecinadą, z niemożliwością, z nonsensem. Upojony swem krasomówstwem mówił dalej:
„Twój geniusz kobiecy dźwignął Cię pani na wyżyny. Ale ty sama nie rozumiesz swojej wielkiej roli. Wiesz, co czynisz — nie wiesz: dlaczego? — nie wiesz: po co? — nie wiesz, co możesz jeszcze uczynić. Mój geniusz — nie śmiej się pani — bo i ja go mam... i przezeń cierpiałem na nizinach — mój geniusz wydzierał się ku Tobie, aby Ci powiedzieć... kim jesteś!... Jesteś symbolem tej nowej klasy, do której należy przyszłość — burżuazji, która uświadomiła sobie niejasno jeszcze swoje prawo do rządów nad życiem... wcieliła je w ciebie!... Któż ma rządzić? — król senny... król bezgłowy? — czy zgniła, próżniacza arystokracja — pasożyt na czele narodu?... Prawo królewskiej kołyski — głupstwo, z którego jutro, gdy zechcesz, świat się wyśmieje głośno, dziś już śmieje się pocichu?! Przywilej arystokracji, która zadała sobie jedyną fatygę — dobrze się urodzić!...“
„Dostojna pani!... mieszczaństwo dojrzało — żąda udziału swego w rządach — wolności słowa dla wzbogacenia myśli Francji, wolności rąk dla pracy, która dźwignie przemysł, podniesie kraj, da narodowi dobrobyt... Za tem mieszczaństwem na nizinach jest lud — głodny, wysyskiwany, obszarpany, ciemny — lecz w mrokach dyszący nienawiścią do jarzma, które go gniecie. Niechaj ruszy mieszczaństwo ku wyżynom — poprze je lud, popchnie siłą swoją,