masą, prawem ciężkości, mocą nieodpartą... Korona zleci z głowy, która już jej dźwigać nie jest w stanie... Przywileje arystokracji zczezną, obrócą się w nicość...
„A więc Ty, pani — wyszydzana długo, odpychana przez przywileje zgnilców — dziś stojąca na szczycie, jutro zagrożona upadkiem przez kaprys królewski... nie daj się znieść przeciwnym wiatrom, wypowiedz bój wszystkiemu, co jest godne śmierci, co runąć musi w przepaść... weź ruch — wielki ruch mieszczaństwa i ludu... w swoje ręce. Czyś wzięła władzę li dla ambicji? — to byłby kaprys, niegodny trudu całego życia!... Czy stanęłaś przy tronie dla pieszczoty króla? — to byłaby chuć duszy miernej i bezwstydnej, niegodna Ciebie! Czy jesteś wolą historyczną, pani, czy igraszką króla, dziś uwielbiana przez poryw żądzy, jutro zmięta, rzucona w przepaść — przez stręczycieli jego rozpusty?!... Nie daj się... ujmij w ręce olbrzymi pęd historji... a może... zostaniesz królową odnowionej społeczności!...“
„Zamilcz!“ rzekła nagle markiza.
„Już rzekłem wszystko!“ odparł, dumnie potrząsnąwszy wichurą jasnych włosów.
„Czy wiesz, szalony młodzieńcze, że mówiłeś rzeczy, których mi słuchać nie wolno?“
„Jednak wysłuchałaś!... I miałaś w oczach zachwyt, który oznaczał zgodę.“
„Tak sądzisz?... A czy zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństw i trudności twego planu?“
„Tak... dlatego ofiarowałem Ci moje służby.“
Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
„I gotów jesteś iść na tej drodze do końca?“
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.