cego się dnia. Usiłował podnieść się — ręką namacywał wilgotne mury. Coś przebiegło mu po nogach, po obnażonej piersi — coś obmierzłego: wytrzeszczył oczy — to był olbrzymi szczur, który skrył się w norze.
Latude ujął głowę oburącz — nagle zrozumiał wszystko — przypomniał zagadkowy uśmiech markizy — i obłudną pieszczotę jej palców, zanurzonych w jego włosach. Jął bić głową o mur — rozkołysany straszliwym szlochem. Do tej boleści, która wołała w nim: „nazawsze! nazawsze! żywcem pogrzebany!“ — do uczucia okrutnej niemocy, do rozpaczy z powodu pokruszenia się wszystkich marzeń, nadziei, dawnych snów życia, dołączyła się okrutniejsza nad wszystko samowiedza, że... sam tu przywiózł siebie, że dał się tak idjotycznie złapać, zwieść, podeptać przez tę... „tak czarującą, a tak wyrafinowaną w podłości kobietę...“
„Idjoto! idjoto!“ wołał do siebie, bijąc głową o mur i przypominając sobie swoją nieostrożną wymowność.
A z jadem samopogardy łączyła się żrąca trucizna nienawiści do niej... do Markizy de Pompadour!
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.