Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

ko to rzucić mam? — patrzeć na to, jak owoce prac moich będą niweczone — nie dokończyć tego, co będzie sławą Francji i obroną mego imienia wobec surowości historji względem kochanek królewskich — spalać się w energji, nie mającej zastosowania. Być pewnego dnia „prawie wszystkiem“ i naraz obrócić się w niewątpliwą nicość!...
Księżna de Brancas pełna zachwytu patrzyła w roziskrzone oczy markizy, słuchała tego rozhukanego potoku wymowy.
„Jestem szczęśliwą, że tak mówisz. Albowiem jeżeli ci nie chodzi o... miłość Króla...“
„Jakto?!... O jego serce — zawsze!“ przerwała markiza.
„Ale nie o zmysły?“
„Nie!“ rzekła po pewnem wahaniu markiza.
„Doskonale!... Jeżeli ci chodzi raczej o wszystko inne, niż o jego zmysły, to... mam radę dla ciebie. I wysłuchaj mnie, Żanetto, mądrze — bez żalu do mnie, jeżeli myśl moja nie trafi ci do smaku.“
Pani de Pompadour wlepiła w mówiącą wylęknione oczy. Księżna, czyniąc nacisk na każdem słowie, wyrecytowała śmiało:
„Za—bij śmiesz—ną za—zdrość ko—bie—cą! Nie dopuść faworyty, dając mu kochanki!...
Pani de Pompadour pobladła.
„To upokorzenie!“ rzekła cicho.
„Nie! To ustępstwo wobec zmysłów mężczyzny dla zachowania serca króla i... władzy nad Francją.“
„Czy serce nie pójdzie za zmysłami?“
„Czyń sama mądry dobór.“
„To... podłe!“