Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

„Skarżył się jeszcze, że chociaż ciało jest silniejsze, w głowie czuje nieuleczalny zamęt.“
„Czy pytał o mnie?“
„Nie!“ rzekł Quesnay szczerze, spuszczając oczy, aby nie widzieć jej łez.
To było niepokojące. Próżno chciała zagłuszyć się, pisząc hymny na cześć Ludwika. Napisała:
O! gdybym mogła być sokołem.
Nad ukochanem krążyć czołem...
ale czuła, że ten patos brzmi fałszem w obliczu prozy smutnej rzeczywistości i że jej rymy są zgoła banalne. Pragnęła zapomnieć się, oglądając przysłane z założonej przez nią fabryki próbne gobeliny, ale przyćmione łzami oczy nie rozróżniały rysunków.
Nadewszystko niepokoiło ją jedno. Nie zjawił się u niej człowiek, który był jej kreaturą, który zawdzięczał jej całą swoją karjerę, wielki strażnik policji Machault, dotąd pochlebca, teraz — tak sądziła — zdrajca i wróg, zmawiający się na jej zgubę z ostającym się zawsze przy Królu ze schowanemi pazurkami d’Argensonem.
Przyszedł Berni. Lubił on Markizę, doskonale znając jej wady. Wyrozumiały na grzechy ogólne czasu, cenił jej zalety. Czasami przyjaźnie, ale zacięcie kłócił się z nią, broniąc swoich religijnych i politycznych zasad. Ustępował zawsze, kiedy argumentacja jej brała górę, gdyż nie był fanatykiem w żadnym wypadku. Szczęśliwy był, gdy ustępowała, przekonana jego racją. Od wypadku z królem powziął dla niej głębszą sympatję. Tak szczerym był jej żal, gdy zjawił się przed nią drugiego dnia po zamachu i oświadczył, że wypada być gotowym na wszystko: „Widziałem święte oleje w naczyniu, czekającem w pokoju sąsiednim z sypialnią