Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

Z początku odwiedzał ją Ludwik codziennie. Ale wzdrygał się przy każdem jej kasłnięciu — więc nie chciała, aby miał przykrość; oszczędzała jeszcze wrażliwość Króla. Może nie chciała też, aby patrzył na nią, gdy wysiłek kaszlu musiał czynić ją brzydką. Prosiła go, by nie pozostawał długo przy niej później, aby nie odwiedzał jej codzień. „Zachowaj lepiej mój dawny obraz po śmierci, Ludwiku!“ mówiła doń. Niby opierał się, udawał, że wierzy w poprawę jej zdrowia, żartobliwie strofował ją za „pesymizm z lada powodu — ale nie ociągał się z posłuszeństwem jej życzeniu: zjawiał się już na moment i rzadziej. Wszelako przysyłał niemal co godzinę kurjerów z Wersalu do Choisy po buletyny o jej zdrowiu. Wiedziała o tem i chwilami uśmiech rozradowania z powodu troskliwości królewskiej przebiegał po jej malejącej twarzy i zbladłych wargach.
Nagle — jak to bywa u suchotników, właśnie przed bliską katastrofą — nastąpiła poprawa, która tak łudzi chorych i ich otoczenie. Gorączka, trapiąca ją od trzech tygodni, spadła; kaszel ustał prawie zupełnie. Krzepiący pięciogodzinny sen śród dnia w fotelu i następna noc, spędzona w łóżku, pod mocą narkotyku, zabarwiły twarz jej rumieńcem. Poweselała dziwnie i zapragnęła pojechać na spacer w powozie. Świeże powietrze lasów i ogrodów Choisy ożywiło ją. Było to niby cudowne zmartwychpowstanie. Doktor Richard, wbrew zastrzeżeniom Quesnay’a, znającego złudę takich polepszeń w stanie suchotników, zaopiniował, że Markiza może powrócić już do Wersalu; liczył na to, że miłośniczkę sztuki otoczenie ulubionych przedmiotów, miłych drobiazgów i arcydzieł rzeźby i malarstwa, któremi ozdobiła swoje pokoje — rozerwie i pobudzi uzdrawiająco.