swemi zwierzątkami: małpką, psem i papugą — zaznaczając, że z góry wie, iż zwraca się pod adresem człowieka, który ceni piękno, zmyślność i dobroć nawet w zwierzęciu. Trafiła dobrze.
Była już w agonji — ale do ostatniego tchnienia udzielała audjencji zgłaszającym się do niej, którzy chcieli jej dać przez poszanowanie i tkliwość złudzenie, iż kres jej nie nadszedł. Jej przenikliwe oczy rozumiały ten szlachetny fałsz, ale ręce jeszcze czepiały się kurczowo uciekającej władzy — wezwała dyrektora kancelarji, aby udzielił jej ostatnich wiadomości z poczty zagranicznej w związku ze sprawami Francji.
Nagle oczy jej zasnuły się mgłą... Przycisnęła dłoń do serca... Czuła, że bicie ucieka... Zrozumiała, że skończyło się wszystko... Przymknęła oczy.
Ksiądz powstał pocichutko i postąpił na palcach ku drzwiom. Zasiedział się tu długo — udzielił jej zdawna ostatnich Sakramentów — sądził, że rola jego skończyła się. Ale ona dosłyszała czułem uchem konającej szelest jego kroków — twarz jej przybrała wyraz antycznego uśmiechu i na moment przed zgonem usta rzuciły zdanie klasyczne, godne pamięci historji:
„Jeszcze chwileczkę, księże proboszczu — odejdziemy stąd razem.“
...I wyzionęła ducha.
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.