Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

23 miljonów liwrów, ale napomyka o stałem obcinaniu jej pensji, co wreszcie u schyłku życia przy jej szczodrobliwości, wprawiało ją w niemały kłopot: z 24 zeszła ona do 4 tysięcy liwrów miesięcznie, a nadto w roku 1750 ustały noworoczne podarki od Króla; i Markiza pocichu dla podołania potrzebom swego dworu zmuszoną była wyprzedawać swoje klejnoty.
Nie to jednak było najwyższą ironją. Większa tkwiła w tem, że mimo pozorów zaszczytu w godzinie śmierci — toć pozwolono jej umrzeć w Wersalu: był to przywilej, służący tylko książętom krwi! — w chwilę po zgonie zastosowano do jej prochów barbarzyński dekret, surowo wzbraniający pozostawianie trupa w zamku królewskim: w środowisku wesołego użycia nie chciano, aby cośkolwiek napomykało o kresie ludzkiego istnienia.
Zastosowano ten przepis w najbrutalniejszej formie do tej, u której stóp zaledwie przed kilku dniami leżała hołdowniczo cała Francja. Siedemdziesięcioletni malarz Boucher, który na wieść o bliskim zgonie tej, co to „była natchnieniem nowej sztuki francuskiej“, przybył śpiesznie do Wersalu — ujrzawszy tragi żałobne w alei wersalskiej, zmierzające ku wrotom w drogę do Paryża, zakrył twarz rękoma i uciekł, nie będąc w stanie towarzyszyć pochodowi pogrzebowemu. Wielki malarz „nie mógł patrzeć na to, co najpotworniejszego ujrzał w życiu!“
Bo oto trup jeszcze nie ostygł, a już rzucono go na tragi — pokryto w pośpiechu wyzwolenia się od widma śmierci tak wązkim całunem, że kształty głowy, piersi, brzucha i nóg odznaczały się wyraźnie. Było to dla oka artysty sprofanowanie piękna, które unieśmiertelnił w swoim obrazie — był w tem dla zwykłego po-