Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

jęcia ludzkiego brak szacunku dla świętości śmierci, przekreślenie lekceważące całego żywota. To też nie dziw, że szlachetna Marja Leszczyńska wyraziła się w parę dni potem z zastanawiającą w jej ustach żałością o swojej rywalce: „Nikt tu o niej już nie mówi. Jakby jej zgoła nie było. Doprawdy, nie warto żyć i kochać!“
Tak dziwacznie, — tragiczną powieść wywyższenia się faworyty przetwarzając w groteskę makabryczną, — oddalał się pod siekącym deszczem i szarpiącą całun wichurą przez dziedziniec Wersalu ów kondukt żałobny: właściwie dwóch służących, niosących tragi ze zwłokami. Zapadający zmierzch zwiększał grozę obrazu. Późno dotarto do Paryża.
Byłoby złośliwością bezzasadną przypuścić, że Król wcale nie odczuwał żałości, gdy znikoma forma tej, którą tylekroć pieścił w swoich ramionach, która tak delikatnie lekką dłonią spędzała chmury z jego czoła i tak mocno związała imię swoje z losami państwa, promiennego blaskiem jego majestatu — bezmownie odchodziła odeń nazawsze. Mimo wichury i deszczu, bezmyślnie obracając w ręku zegarek, który mierzył znikome chwile istnienia ludzkiego, w towarzystwie wyprostowanego salutująco pierwszego kamerdynera Champloste’a stał na balkonie. Stał w pobożnem milczeniu, póki nie zniknął pochód w ciemnej oprawie drzew parku. Wówczas wszedł do pokoju — otrząsnął się, jak człowiek, który zziąbł okrutnie — dwie wielkie łzy stoczyły się po jego wybladłych licach i rzekł do kamerdynera:
„To był jedyny honor, jaki mogłem jej okazać...“