Na pokojach królewskich w Wersalu odbywało się przyjęcie.
W jednym z salonów skupiła się gromadka dam, mających prawo chlubić się najbłękitniejszą krwią, pokrewieństwem z najstarszemi rodami Francji i najściślejszą bliskością tronu. Przysiadło się tuż kilku najwyższych dostojników państwa, arystokratów w każdym calu.
Rozmowę prowadzono na temat rosnącego zuchwalstwa „trzeciego stanu“ i rosnących stale przywilejów wielkiej finansiery.
„Ci parwenjusze“, rzekła księżna de Luynes, „tłoczą się na szczyt zbyt spiczasty i wysoki, aby na nim mogła utrzymać się większa ilość osób, niż ta, co zajęła go z prawa krwi i zasług rycerskich wobec tronu. Jeżeli tak dalej pójdzie, gotowi są zepchnąć nas...
„Księżna żartuje,“ ozwała się stara hrabina de Maillebois. Czyżby śmieli?“
„Oni śmią wszystko!“ odparła księżna de Luynes, „to nie są już poczciwi mieszczanie z czasów Filipa de Valois. Rozzuchwaliła ich łaska królewska, której ...niewdzięcznicy nie umieją przyjmować w pokorze.“
„To prawda!“ rzekł książę de Luynes, „zapełnili dwanaście parlamentów, wszystkie izby skarbowe,