że skorzystała z jego nieuwagi, aby umknąć odeń... Szukał jej długo. W przejściu słyszał szept o czarodziejskiem różowem dominie, za którem ugania się król, jak opętany. „Od śmierci pani de Châteauroux nie był jeszcze nigdy tak wesoły“ — mówiono. „Rozmawiają i śmieją się jak dzieci“ — podawano sobie wieść z ust do ust. „Dowcipna, pełna werwy, wytworna, niezmiernie zwinna!“ — komentowali dworacy zajęcie się króla tajemniczą maską. „Kto to być może?“ — zachodzono w głowę, opowiadając sobie o szczegółach niezwykłej toalety nieznajomego domina.
Pan d’Étioles dorozumiał się łatwo, że ta, która budzi zajęcie, jako „łowczyni na króla“ — tak określił ją pewien dworski dowcipniś, była jego małżonką. W amfiladzie pokojów, śród tej fali gości, która go wciąż porywała i odpychała — niezgrabny z natury i krótkowidz — długo nie mógł natrafić na swoją drogocenną zgubę. Wreszcie odnalazł roześmianą parę w zakątku cieplarni. Król przytrzymał za obie ręce maskę; mówił coś namiętnie, stłumionym głosem, czego pan d’Étioles nie słyszał. Maska dzwoniła tak dobrze znanym panu d’Étioles śmiechem — złośliwym śmiechem triumfującego nad nim dzieciństwa Joanny w ogródku, gdzie składał jej róże Wersalu i... na jej rozkaz — pokrzywy.
Nagle wyrwała się królowi — uderzyła go wachlarzem w zuchwale wyciągniętą ku jej kibici dłoń — i pierzchnęła, jak ptak. Król popędził za nią. Goście usuwali się z poszanowaniem przed monarchą. Pan d’Étioles biegł jego śladem.
Ludwikowi udało się zatrzymać domino, ustające w biegu. Nie puszczał ręki, którą okolił mocnym uściskiem.
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.
43