Zarzućmy dyskretną zasłonę na owe pierwsze trzy widzenia się króla sam na sam z panią d’Etioles, która bodaj nie odrazu — miarkując mądrą kokieterją moc własnych uczuć i zuchwały zapęd króla — poświęciła dlań swoją wierność małżeńską. Odgadniemy łacno dreszcz zachwytu, który przepełnił jej duszę, gdy zostały jednocześnie w szczęsnej chwili uwieńczone triumfem jej tęskne sny, piastowane od dziecka, o „pięknym kochanku“ i ambitne marzenia, pielęgnowane uporczywie przez ciąg długich lat, o wkroczeniu do Wersalu prawem władzy miłosnej nad Panem Francji.
To drugie nie było przecie jeszcze pewnem. Można było wejść — wyjść i nie powrócić. Wejść bez powrotu — nie wyjść aż do śmierci — to było zadaniem, które wymagało niezwykłej maestrji, powiedzmy nawet: specyficznego geniuszu kobiecego wobec zmienności i kapryśności Ludwika, oraz wrogiej postawy skupionych do walki z nią najpotężniejszych sił dworu — polityków i dam z wielkiej arystokracji.
Misterna sieć, snuta przez całe lata przygotowań do roli miłośnicy, już po pierwszych trzech schadzkach nieomal miała się rozerwać, jak pajęczyna. Ludwik XV. podniecony był wprawdzie oporem pani d’Étioles, ale uląkł się bardziej tego, że zbyt zapadła mu w serce odrazu — jak żadna inna — (tak mu się przynajmniej wydało), zląkł się, iż zyska nań wpływ, którego egoistycznie obawiał się w zamiłowaniu swej obojętnej na wszystko monarszej wolności. Jej entuzjastyczne rozglądanie się w czasie pierwszych trzech wizyt w „małych apartamentach“ — oględziny drobiazgowe nagromadzonych tu arcydzieł sztuki — wejrzenie urodzonej artystki — wziął błędnie
Strona:Leo Belmont - Markiza Pompadour miłośnica królewska.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.