Strona:Leo Belmont - Ostatnia mohikanka rewolucyi.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.
—   16   —

— Już jej nigdy nie zobaczę! — jęknęło mu w piersi...
Chciał krzyknąć — zatrzymać... Słowo: „podły“ zaszumiało mu w uszach... Głos zamarł mu w gardle.
Przyłożył rękę do bijącego serca i — czekał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Trzask... Coś pchnęło go do muru — jakaś niewidzialna siła... Ulicę przeleciał tuman... oślepił jego oczy... Jęki ludzkie — i rżenie koni... Krzyk przechodniów...
Podniósł się z wysiłkiem... Kawalkada koni kozackich biegła w nieporządku... W pośrodku pędził powóz... w nim ktoś ubrany i wyprostowany po wojskowemu...
Na ulicy wszczynał się chaos piekielny... Uciekali przechodnie... Przybywało wojsko i policja...
Wtedy on, skradając się przy murze, szedł ku ulicy zamachu...
Przez kordon żołnierzy ujrzał dwie masy na bruku... dwa ciała końskie... obok czerniało coś mniejszego... może jeździec...
Mnóstwo głów zadartych patrzyło w górę i rozprawiało głośno... Pokazywali coś rękoma...
Podniósł oczy... Na balkonie widział jakieś szczątki odzieży i kawałki czegoś — rzucone na drzwi balkonu i na żelazne pręty...
Ktoś krzyknął na niego głosem ostrym:
Kudy priosz?!
Nie słuchał... Biegł oszalały pod balkon... Zdało mu się, że stanął w deszczu krwawych kropel... Podniósł kawałek szaty i przycisnął do ust... A łzy gradem puściły mu się z oczu...
Sumaszedszij! — zawołał ktoś...
Arjestowat’!.. Uwidim — zawołał ktoś inny...