— Tego nie trzeba zobaczyć!
Śmieli się oboje. Wino rozmarzało Joannę. Gonzier patrzył na nią, kołysał się w krześle i gryzł wargi.
— Jesteś już syta?
— Już... Ale chce mi się dziwnie spać...
Oczy jej kleiły się.
— Prześpisz się tutaj, ptaszynko!
— Dlaczego dobrodziej tak na mnie patrzy?
— Jak?
— Nie wiem!... Jak wąż... Widziałam okularnika w ogrodzie zoologicznym. Miał takie same okrągłe oczy. Ale nie boję się...
— A ja boję się! — odparł. Czy wiesz głupia dziewczyno, że to mi się poraz pierwszy zdarza. Żal mi ciebie!
— O, jest czego żałować! Jestem bardzo nieszczęśliwa!... Zgubiłam mamę. I strasznie chce mi się spać...
— Położę cię, kochanie.
Wziął ją na ręce, jak dziecko. Obwinęła mu ręce koło szyi i szepnęła żałośnie:
— Jak ojciec!... Ale nigdy nie wana ojca.
Położył ją na sofie rozmarzoną, zasypiającą.
Nagle poczuła gwałtowny ciężar, który ją przygniótł. Rozwarła oczy, przerażona. Ujrzała nad sobą dwoje roziskrzonych oczu. Poczuła gorąco sapiącego oddechu.
— Co... co... pan... robi?! — Krzyknęła.
Odpowiedział jej chrapliwy śmiech i zaraz jej drobną buzię nacisnęły mocno aż do bólu grube wilgotne wargi. Ciężar przygniatającego ją
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.