jął się zapełniać. Przy głównym ołtarzu ksiądz dawał ślub. Zagrały organy. Joanna wsłuchała się w ich poważną melodię. Próżno wyciągała głowę, aby przez ciżbę dojrzeć twarze nowożeńców.
Zaczął się rozjazd gości. Joanna podążyła za młodymi, otoczonymi przez gromadkę winszujących. Zeszła się na dolnych stopniach oko w oko z panną młodą w chwili, gdy pan młody, dobrze zgrzybiały, otwierał przed nią drzwiczki karety, która właśnie podjechała. Nie mogła i teraz dojrzeć jej twarzy, zakrytej białym welonem.
Ale ta naraz skoczyła ku niej, objęła ją, obsypała w szale radosnym, pocałunkami:
— Joasia! moja Joasia!
Joanna była oszołomiona. Poznała głos matki.
— Co ty tu robisz, mamo?
— Jak widzisz, wychodzę zamąż.
A zwracając się do nowozaślubionego rzekła:
— Panie Rançon! przedstawiam ci moją córkę, pannę Joannę... Rançon. Wszak mogę ją tak nazywać?
Pan młody nie wydawał się wcale zachwyconym:
— Ależ to czyste warjacje! — bąkał, Przecież... mówiłaś, że masz dwadzieścia cztery lata. Skąd taka... okropnie duża córka?
— Jesteś ramolcio! zaperzyła się Teresa. Mówiłam, mówiłam... przed ślubem. Ale teraz
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.