skinieniu, jak pies — nawet ślicznie błyskał groźnemi oczyma i szczerzył ładne zdrowe zęby, gdy dla żartu przesłała komuś zalotny uśmiech. Ale ostatecznie czuła się zawsze czemś stworzonem dla kogoś lepszego. Dlaczego? — sama nie wiedziała. Tak się jej marzyło... I sen jej sprawdził się... nocy dzisiejszej!
Więc jakże mogłaby po tem zasnąć?!... Nie! — nie spała. Leżała tylko rozmarzona z przymkniętemi oczyma. Miała pod powiekami wizję tego... który śpi teraz na piętrze — obcego, niezwykłego gościa oberży, nie cieszącej się najlepszą reputacją. Gospoda stała na wzgórzu skalistem wśród lasu nad zatoką, w pobliżu przystani, jako punkt odpoczynkowy dla rybaków, udających się stąd na daleki połów ryb, dla marynarzy z przygodnie zapędzonych tutaj przez burze żaglowców, najczęściej dla przemytników, których otaczał opieką stary „rudy John“ i jego gruba połowica, właściciele tej dość nędznej oberży. Zaś Anna Teresa była tu służącą do wszystkiego — kucharką, pomywaczką, kelnerką — harującą od rana do wieczora, wyzyskiwaną niemiłosiernie, zwabioną z przeciwległego brzegu francuskiego obietnicą hojnej zapłaty i tylko dzięki dobroci, graniczącej już z głupotą — była nadto ofiarą chciwości, pogodzoną biernie ze swym losem. Nie pokładała rąk od rana do wieczora — dziw, że nie zatraciła ani swego przyrodzonego humoru, ani krasy i zdrowia bretońskiej wieśniaczki — była zawsze ponętna rumieńcem, bujnością kształtów, niezwykłą zręcznością ruchów, łatwa do
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.