wszystko mi jedno. Odnalazłam moją córkę... Rozumiesz pan?
— Rozumiem! Ale mnie nie jest wszystko jedno.
— Nie!... to gwiżdżę na ciebie! Joaśka, wsiadaj. Pojedziemy razem. A pan możesz sobie iść do licha, skoro ci się nie podoba to, że — kobieta ma tyle lat, na ile wygląda.
— Ależ, Teresko! — mitygował. Ja tego nie powiedziałem. Kocham cię... sama wiesz. I mieliśmy jechać w poślubną podróż... bez żadnej córki. Bilety na poczcie zamówione.
— No, to posłuchaj... To moje ostatnie słowo. Jedź zaraz na pocztę — zmień bilety na wieczorowe. Potem udaj się na weselną wyżerkę. Ja tam zaraz przybędę. Tylko wprzód pogadam z moją Joaśką i urządzę jej jakoś los... Bo biedactwo zmizerniało mi coś i, widać, znajduje się w kiepskich warunkach.
A zwróciwszy się do stangreta zawołała:
— Jedź przed siebie!
Poczem wsiadła, zatrzaskując drzwiczki karety i pozostawiła swego świeżego małżonka z rozdziawioną gębą przy stopniach kościoła.
Konie ruszyły z kopyta.
— Widzisz, Joaśko! — rzekła pani Rançon — wychodzę z nudy za tego ramolcia. Co prawda, jest on dzierżawcą sporego majątku pana de Villeneuve, ma trochę grosza i obiecuje, prędko kipnąć... Rozumiesz?!... Niestety! nie mogę cię zabrać w podróż poślubną. Jedziemy do jego
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.