Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

krewnych w Marsylji. Są to obrzydliwi dusigrosze... Ale lepiej opowiedz mi coś o sobie.
Kareta robiła jakiś zawiły kurs po obu wybrzeżach Sekwany, a ona naprzemian ze śmiechem i z płaczem wysłuchiwała trzepanej przez córkę opowieści o jej losach. Wreszcie przytuliła ją serdecznie do piersi i rzekła:
— A teraz pojedziemy do mojego przyjaciela. On wystara ci się o dobre miejsce. Sam zrobił świetną karjerę.
— Któż to taki?
— No! Gomard... Jest teraz suflerem teatru wielkiej damy, pani de La Garde. Tylko mu się przypochleb. Możesz nazywać go wujem. On to lubi.
— I mnie lubił zawsze. Przecież to mój nauczyciel.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wuj Gomard przyjął Joannę z otwartemi ramionami. Nie poznała go. Tak stał się wykwintny. Odrzucił szaty mnisze. Nosił perukę z olbrzymiemi zafryzowanemi lokami i frak niebieski.
Wycałował „siostrzenicę“ do syta, zwracając się przytem znacząco w stronę pani Rançon:
— Gdyby nie pewne święte wspomnienia, które zlekceważyłaś, to bym...
Nie dokończył. Pogroziła mu palcem:
— Kąsek nie dla ciebie!
— Przecież żartowałem — rzekł, śmiejąc się. Jestem znowu mnichem... ale tym razem już z konieczności... Ale co tu zrobić z twoją małą?