Zamyślił się głęboko. Nagle klasnął w ręce.
— Już wiem! Pani La Garde mówiła mi, że potrzebuje pokojówki. Zaprezentuję jej...
— Pannę Joannę Rançon! — zawołała wesoło Joasia, która lubowała się zmianą imion i nazwisk.
Gomard udał się z kancelarji teatru na pierwsze piętro zameczku Cour-Neuve, gorąco wysławiał tam zalety swojej protegowanej przed dostojną damą, której służył za spowiednika, łącząc, w myśl obyczajów czasu, ten urząd z urzędem suflera teatru. Powróciwszy, oświadczył, że pani La Garde chce zobaczyć Joannę.
Wielka dama obejrzała ją przez lornetkę od stóp do głów — i wymówiła jedno słowo:
— Przyjmuję.
Zresztą raczyła dodać szeptem do Gomarda:
— Miałeś rację. Jest ładniusia! Mam nadzieję, że będę miała z niej pociechę.
Joanna zainstalowała się natychmiast u pani La Garde. Teresa Rançon odjechała, zapowiedziawszy swój powrót do Paryża po miesiącu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie powróciła w terminie, ponieważ zaraz po jej przybyciu do Marsylji odnalazł się syn jej zramolizowanego męża, przemilczany podobnie, jak jej córka, i oburzona pani Rançon zawieruszyła się gdzieś z obiecującym młodzieńcem, który zapewniał ją, że klimat na wyspie Majorce jest lepszy od francuskiego i warto obejrzeć jej cuda via... kasa ojcowska, którą doszczętnie opróżnił.