Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ proszę pani, przecież to...
— Jest najśliczniejszym wynalazkiem Opatrzności, którego ludzie nie powinni poprawiać.
— Jednak... podobno... można mieć z tego dziecko.
— Tu jest maleńki błąd Opatrzności, o ile ktoś sobie tego akurat nie życzy. Ale tu już mądrość ludzka stworzyła środki naprawy. Mam nadzieję, że na ten raz zrozumiałaś mnie. Możesz odejść, kochane dziecko. Chce mi się spać. Przekonasz się, że François jest miłym chłopcem.
Pocałowała ją w czoło i odwróciła się na kanapce do ściany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem Joanna znowu poprosiła panią La Garde o rozmowę w cztery oczy.
— Proszę pani, z François jest wszystko dobrze.
— Owszem. Wiem o tem. Ma bardzo szczęśliwe oczy. Głuptasek kryje się przedemną ze swoją tajemnicą. Nie chcę mu odbierać złudzeń, że sam jeden jest panem swej tajemnicy.
Continuez!... Możesz odejść.
— Ale proszę pani... Nie chciałabym, aby pani miała żal do mnie, że psuję drugiego jej syna. Charles okropnie mnie napastuje. Niech pani go upomni.
— Charles?!... Już?!... He! he! he! To zabawne. Idzie zatem w ślady starszego brata.