Było w niej coś niezmiernie oryginalnego. Przedwczesny rozwój form kobiecych zatrzymał się nagle. Sprawiała zawsze jeszcze wrażenie podlotka — prawie dziecka; stąd łaszczyli się na nią najbardziej postarzali lowelasi, rozpustni smakosze niedojrzałych owoców, którzy nie mogli się jej podobać i nauczyli ją wartościować uciechy, w których sama nie brała udziału. Być może, niegodziwy zamach Gonziera na jej dziecinną urodę zaszkodził jej organizmowi, zatrzymał piękny rozwój, spraliżował serce i zmysły.
Doświadczenie z paniczami La Garde nie przyczyniło się do obudzenia serca i zmysłów. W gruncie rzeczy byli to źrebcy — brutale. To, co czynili z nią, było łobuzerką. Wydzierali ją sobie, jak zabawkę, w której nie podejrzewali duszy. Sami jej jeszcze nie mieli. W szesnastym roku życia miała pewność, że życie płciowe jest czemś obrzydliwem, co sprawia przyjemność tylko mężczyznom, ponieważ są z natury — jak mówiła jej przyjaciółka, świniami! Sprawiając im rozkosz, poświęcała się. Tedy przekonaną była, że powinna być dobrze nagradzaną za przykrość, jakiej poddawała się, ustępując ich żądzy.
Na tej drodze urastała jej naiwna chciwość, czerpiąca tajne soki w korzeniach pochodzenia z rodu chłopów Bretońskich. Odziedziczyła ją po matce, na szczęście razem z pewną wybrednością. Ta ostatnia urosła w niej wyżej, wymagała w przygodnych stosunkach płatnych wykwintu; w jej krwi po ojcu żył arystokratyzm upodobań;
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.