Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

W samej rzeczy do magazynu zgłosiła się pani Gourdan, która na krętych drogach przeobraziła się w bogatą i „wielką damę“ (czytaj: kuplerkę) i przychodziła, aby ją zwerbować do siebie. Joanna dała zaprosić się przez nią na obiad, ale nie zgodziła się na propozycję pójścia z nią do pewnego wielkiego pana, czując się na razie zadowoloną ze swego zajęcia — modystki. Wszelako wyobraźnia podyktowała jej dopisek w przytoczonym wyżej liście:
„Jestem pewna, że niezawsze będę tak biedną, jak jestem teraz. A jeżeli będę bardzo bogata, to i ty będziesz bardzo bogata. Twoja córka Marja Joanna Lançon.“
Była szczęśliwą, oglądając od rana do nocy w magazynie pana Labille damy w towarzystwie wykwintnych kawalerów, schodzące się tutaj dla kupna pięknych rzeczy i dla tajnego flirtu w zamkniętym saloniku na piętrze; szczęśliwsza, uciuławszy sobie forsowną oszczędnością z gaży paromiesięcznej pewną sumkę na wachlarz, słomkowy kapelusz z aksamitkami i kwieciem — strojne dodatki do lekkiej muślinowej sukienki, którą uszyła sobie sama, pracując po nocach. W tym stroju lekkim krokiem stąpała po ulicach Paryża, zanosząc w pudełkach wytwornym klientkom pana Labille zamówione rzeczy, wysłuchując od nich słowa zachwytu nad swoją buzią „laleczki“ i otrzymując drobne monety za usługę — pożądane dodatki do gaży.
Gracją chodu sprawiała wrażenie gazelli. Przechodnie wypatrywali na nią oczy. Niejeden