Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

na niespodzianą łaską miłości, wyczerpana paru godzinami, które upłynęły jakoby w szale: nie słyszała nigdy, aby ktoś mówił do niej tak pięknie i tak mądrze, jak on! Zawracało się jej w głowie — właściwie nie rozumiała w pełni, co opowiadał: może mówił raczej do siebie, niż do niej. Mój Boże! jest tak nierozwinięta, tak — mówiąc otwarcie — głupia, że już nie przypomina sobie jego słów — tylko czarowną melodję głosu... I te oczy błękitne i te białe ręce i te usta, skrojone prześlicznie... A zwłaszcza — pocałunki!
Zatem powróciwszy odeń, zdrzemnęła się, nie wiedząc o tem. I ten strzał przyśnił się jej... Lub może we śnie huk oddalonego gromu przetworzył się w strzelaninę. Tak jest! — bo oto błyska za oknem, na rozświetlanem nagłemi błyskami tle nieba zarysowuje się ciemna ściana pobliskiego lasu — falująca linją wierzchołków wysokich jodeł; i raz po raz dochodzi pomruk zbliżającej się burzy. Wichura gnie iglaste korony drzew — zda się, cała gospoda, otwarta na ataki wiatrów na wirchu skalnym, trzęsie się. A nieopodal — z drugiej strony oberży — gdzieś w dole rozbijają się z szumem fale o podnóża skały.
Tak, to musiał być grom — nie wystrzał!
Wszelako coś jej szepcze uparcie: to jednak był wystrzał... Przypomina bowiem sobie, że przed czterema miesiącami w taką samą noc niepogodną huknęły wystrzały. Portowa straż policyjna tropiła uciekającego w kierunku oberży niebezpiecznego przemytnika. To było także wielkie zdarzenie jej życia — może najważniejsze aż do