subjektów i sam jeden uwijał się w swoim sporym salonie fryzjerskim.
On ją widział także przez szyby. Podobała mu się niezmiernie. Z dumą wyczytywał zachwyt w jej oczach nad swoją sprawnością i bujną płową czupryną. Pewnego gorącego popołudnia czerwcowego, kiedy w zakładzie nikogo nie było, ujrzał jej zgrabną sylwetkę za oknem. Wyskoczył na próg i zawołał na pierzchającą.
Powróciła.
— Czego chcesz? — spytała na „ty“.
— Wejdź! ufryzuję ciebie! — odparł również na „ty“.
— To za drogo dla mnie.
— Głupia! ufryzuję cię za darmo.
Weszła. Ufryzował ją, jak wielką damę.
— Masz śliczne, wonne włosy. Przychodź do mnie choćby codzień o tej godzinie. Będę cię fryzował, ile razy zechcesz darmo.
— Oho! zawiele żądasz... Nie mogę. Jestem bardzo zajęta.
— Porzuć pracę. Przeprowadź się do mnie. Wszystko tu należy do ciebie.
— A ja?
— Także!
— Obejdzie się!... Nie podobasz mi się.
— I ty mnie także! — śmiał się. W ciemności spodobamy się sobie.
— Nie mogę... Mam już kogoś, kto na mnie patrzy, jak na bóstwo.
— Pokaż mi go. Wydrapię mu oczy.
— Nie chcę. Ma ładniejsze od twoich.
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.