— Dlatego!... Jesteś trochę ładniejsza, niż ta, pięćdziesięcioletnia księżna, która gwałtem chce mnie wziąć na utrzymanie.
— A to obrzydliwa baba!... Jak ona śmie?!
— Okropne są... Wszystkie udają, że nie chcą, i walą mi się, niby zemdlone, na ręce. Wolę ciebie! bo mnie nie chcesz, a ja ciebie chcę.
— Widzisz sam, że muszę nie chcieć, aby tobie się podobać.
— Oho! zatem zaczynasz mnie kochać.
— Nie wiem jeszcze.
Pewnego dnia, gdy przyszła doń późnym wieczorem, rzekł do niej.
— Chcesz?... Pokażę ci mój pokoik.
— Nie chcę.
— Jest to sąsiedni pokoik, Ślicznie umeblowany, mieszkanko Amora. Przychodzą do mnie markizy i podziwiają mój lokal. Boisz się wejść!
— Nie boję się wcale... Pokaż!
Zamknął drzwi od ulicy na klucz. Spoglądała drwiąco, jak mu drżały ręce.
— Po co to robisz?... Przecież tylko obejrzymy pokój.
— Na wszelki wypadek.
— Nic z tego nie będzie!
Swawolna, pewna swojej mocy nad nim, weszła do pokoiku sąsiedniego.
— Jak tu ładnie! — zawołała, olśniona szykiem tego gniazdka miłości.
Porwał ją mocno w objęcia. Rzucił na łóżko.
— Bezczelny jesteś!
Uderzyła go w twarz. Ucałował ją:
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.