Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz! mszczę się za policzek. Za ten cios musisz mi się oddać.
— Puść mnie!... Ty, zwierzę!
— Sama powiedziałaś, że trzeba cię brać gwałtem.
— Znienawidzę cię.
Puścił ją... Ale był wciąż bliski, schylony nad nią. Nie mogła powstać, gdyż zagradzał jej drogę sobą. Złożyła ręce modlitewnie, błagała go niemem spojrzeniem załzawionych oczu o litość.
— Niedobra! Czemu nie chcesz?:
— Bo... bo... tu były te markizy z tobą.
Cofnął się... Rzekł, kryjąc rozpaloną twarz w rękach:
— Masz słuszność... Jesteś warta więcej od nich... Odejdź... Prędko!... prędzej — naganiał ją.
Dopadła drzwi jednych i drugich. Znalazła się na ulicy.
Lamet spodobał się jej po tym dniu jeszcze bardziej. Właściwie powodem jej oporu była miłostka, nawiązana już z Duvalem. Duval miał prym. Nie chciała go oszukiwać. Po powrocie napisała doń list z propozycją 24-godzinnego namysłu do przyjęcia lub odrzucenia jej warunków. Musiała sobie wymówić gażę na fryzurę, do której przywykła, gdyż na wypadek zamieszkania z Duval’em, nie chciała korzystać z usług darmowych Lamet’a.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .