Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

spluwali — wrzeszczeli. Przybiegł stróż porządku. Gwizdaniem wezwał dwóch innych. Otoczyła ich spora gromadka osób — prowadzono bezradną, płomieniejącą ze wstydu, parę do urzędu policyjnego.
Wybawił ich z opresji szczęśliwy przypadek.
Nadjechał na tillbury pan de Genlis. Poznał Lamet‘a. Poznał w Joannie uliczną sprzedawczynię, na którą kiedyś się zapatrzył i pożałował był wówczas, że jej nie wziął. A nie wziął, gdyż był akurat z inną kobietą...
— Co ci ludzie uczynili? — zapytał policjanta.
— Świństwo! — odparł tamten.
— Nieprawda, dostojny panie! — krzyknęła Joanna. Kochaliśmy się tylko. Jesteśmy młodzi i noc była piękna.
— Ci ludzie są w porządku! Rozkazuję ich puścić! — grzmiał pan de Genlis.
Rozkaz poparł tajnem wsunięciem starszemu dozorcy ogrodu hojnego datku.
Winowajców wypuszczono, mimo gwizdu uliczników, którzy popierali oburzoną publiczność, złożoną ze starych bab i solidnych jegomościów. Pan Genlis szybko usadowił w swoim koczyku angielskim nieszczęśliwą, czy szczęśliwą nad miarę parkę i odwiózł ją do śródmieścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakkolwiek Joanna objęła kasę i potrafiła żądać ceny podwójne za kunsztowną robotę Lamet’a