nocy dzisiejszej — przełomowe w jej losach. Jeszcze wzdryga się w tej chwili wspomnieniem. Sądziła, że to jej Roggers „wpadł“. Ale to był ktoś inny — jej rodak, francuz, podobnie, jak gość wczorajszy — jeno nie taki „wielki pan“ i nie tak młody, jak ten. Biedak! był ranny w rękę. Gdyby go wtedy nie była przygarnęła, przechowała, opatrzyła jego ranę i cudownie pomogła w ucieczce — kto wie, coby się było z nim stało?... Może powiesiliby go, jak Roggersa, który na jej życzenie przewiózł ściganego przez władze angielskie na brzeg francuski. Wrócił z niebezpiecznej wyprawy w swojej kruchej łodzi — uniknął śmierci w rozkołysanych przez burze falach; ale wpadł w ręce tych siepaczy-anglików i odpokutował za ów czyn. Powiedziano, że ratował szpiega. Zresztą już dawno miano nań chrapkę: był przecie głową kontrabandy na tym brzegu.
Ostra gorycz wspomnień przenika jej duszę. Coś ukłuło ją w serce. Nie jest w stanie usiedzieć w izdebce na łóżku. Narzuciła przez głowę spódnicę, otuliła się w chustę — dar Roggersa, przytrzymała ją na rozchełstanej koszuli, przez której otwór prężą się młode piersi — i cicho, ostrożnie, wyszła na próg gospody.
Nasłuchuje. Może ozwie się strzał ponowny, jak wtedy. Może usłyszy znowu krzyk nieszczęśliwego, potrzebującego pomocy. Pomoże mu chętnie na złość tym gończym psom angielskim.
Nie! na drodze nie słychać niczyich kroków ni krzyków. Jeno wicher szumi, kołysząc wierz-
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.