Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

pokoju. Pośpieszył za nią gospodarz Lebel. Była szara godzina. Dojrzała dwóch mężczyzn. Twarzy nie można było rozróżnić.
— Co to jest?! — wykrzyknęła. Ktoś nas podsłuchuje.
Jeden z mężczyzn ozwał się:
— Wybacz pani, że skorzystałem z małego okienka w ścianie, aby napawać oczy cudem.
— Podpatrywał! — tupnęła nogą. To jest świństwo! — zwróciła się do Lebla. Żeby jakiś...
— Ależ pani... to król! — ostrzegł ją, nim padło niewłaściwe słowo. Zamilkła oszołomiona.
— Powinienem wytłomaczyć się przed panią! — zaczął król, nieco skonsternowany. I podszedł, chcąc ująć ją za rękę.
Cofnęła się w postawie zawstydzenia. Saint-Fox wniósł zapalony kandelabr. Król ujrzał jej spuszczone oczy, rumieniec na twarzy, onieśmielenie, jakiego nie oczekiwał po jej poprzedniej brawurze... Zerwała się nagle, jak ptak... i pierzchła. Dubarry próżno biegł za nią, wołając: „Stój! król chce z tobą porozmawiać!”
Już była w podjeździe — zawołała stangreta. Niedługo znalazła się w domu.
— Nieszczęsna! — rzekł Dubarry, przybywszy wkrótce. Mogłaś była już dziś u Lebla zbliżyć się z królem. A teraz wszystko stracone. Król nie daruje ci tego afrontu.