Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja... rozkazuję.
— Oho!... tembardziej nie chcę.
— Błagam! — rzekł Ludwik, powstając i przykląkł na jedno kolano, chyląc głowę przed nią.
— No! to powiem — mówiła, opanowując śmiech z trudem. Bawi mnie to, że król... jest królem, a chce odemnie tego, co czyni mężczyznę w pewnej chwili poddanym najpośledniejszej kobiety. Bawi mnie to, że jeżeli król odrzuci strój, a ja... może zechcę uczynić to samo, to nie będzie tu ani króla, z przeproszeniem Waszej Królewskiej Mości, ani żadnej hrabiny, tylko poprostu... samiec i samica. Bawi mnie to, że do rzeczy tak prostych i zresztą miłych, król musi być królem, a ja hrabiną!
— Oho! — rzekł Ludwik, powstając — nie spodziewałem się, że taka śliczna główka może rozumować tak trzeźwo. Ale w tem rozumowaniu są błędy.
— O, proszę! Jakie?
— W trzech tezach trzy, a nawet cztery błędy... Primo: nie musimy być królem i hrabiną, skoro za wspólną zgodą, możemy zostać, jak to pani powiedziała — tylko mężczyzną i kobietą. Powtóre: samiec-lew, którym chciałbym być dla pani, nie przestaje być nigdy lwem wobec lwicy i byłby osłem, gdyby jej nie brał — istnieją więc różnice dostojności gatunków, które królowi każą chylić się do stóp hrabiny. Wreszcie — po trzecie i po czwarte — bogini nie jest najpośledniejszą kobietą, a mężczyzna