Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

nie zawsze jest poddanym kobiet, skoro nieraz bierze je gwałtem, jak jabym to chciał z panią uczynić.
— Oho! chciałabym to zobaczyć! — rzuciła figlarnie wezwanie.
— Zaraz!...
Zbliżył się do niej — wyciągnął ręce, aby ją objąć... Umknęła mu się... I rozpoczęła się scena zabawnej gonitwy naokół kozetek i stołu, rozstawionych wpośrodku, przyczem obalono parawan i niejeden fotelik. Oboje śmieli się szczęśliwie. Król zaczerwienił się, zasapał, rozpalił. Ona, zręczniejsza odeń, wymykała mu się ciągle — pozwoliła parękroć złapać się, dotknąć obnażonych ramion pocałunkiem, aby znowu wyrwać się i ukryć w kącie pokoju za jakimś meblem.
Śród tej gonitwy, która sprawiała mu rozkoszną iluzję, że odmłodniał i obudził stępiałe zużyciem zmysły, wabił ją pieszczotliwemi słowy:
— Bóstwo! jesteś najczarowniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem.
Odpowiadała:
— Ba! od Króla Ludwika spodziewałam się usłyszeć coś nowego.
— Nierozsądna! nie oceniasz, co znaczy, gdy to mówi król, który... miał w życiu najpiękniejsze kobiety.
— Ej!... może tylko najbardziej utytułowane... Król dba o tytuł...
— Nie! o piękno...
— Więc gdybym nie była... hrabiną Dubarry?