mu się do nóg i z jakąś swawolną rozpaczą zawołała:
— Nie mogę być Twoją, królu, bo nie jestem... hrabiną Dubarry!
— Co za głupstwa! — machnął ręką. Bądź sobie, kim chcesz... Musisz być teraz moją!
— Teraz!... A ja chcę na zawsze!... O, królu! nie wiesz, kim jestem! Pochodzę... z błota ulicy.
Ostygł, wszelako nie tyle ze zgrozy, ile ze współczucia, nie z przestrachu przed czemś niewiadomie niskiem, lecz z żalu nad nią.
Klęcząc u jego stóp płakała naprawdę. Opowiedzała mu ze szlochem, w splątanym skrócie swoją martyrologję — wzruszyła, zajęła bogactwem swego losu, zaimponowała mu szczerością okrzyku: „Nie chciałam oszukać najmiłościwszego, najukochańszego z królów“. Ani on, ani ona sama nie spostrzegła, jak przez jej łzy zaświecił uśmiech, jak przez łzawą opowieść przedzierać się jęły rysy komiczne; charakteryzowała, karykaturowała, naśladowała gestami i tonem, jak wzorowa aktorka, różne osobistości z dworu, z któremi się spotykała, uderzyła go przedwczesną mądrością, dowcipnemi uwagami, które zaczerpnęła z nauk Dubarry, ośmieszyła przed nim przesądy urodzenia, była w miarę cyniczna, aby podniecić jego lubieżność, i w miarę poetyczna, aby go rozmarzyć urokami miłości — słowem ubawiła go niespodzianie, czarem przełamała jego nudę, przesyt, zblazowanie...
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.