rowany, rozkochany, tęskniący jeszcze przed jej odejściem i zapowiedział, że pomyśli dla niej o tytule, o pałacu, i oczywiście o specjalnem łożu miłości.
— Wszystko to oczekiwać będzie na ciebie w Compiègne.
— I król!... I mój król!... Mój najbardziej mój! — wykrzyknęła, zawieszając mu się przy ustach w pożegnalnym zachwycie.
Nazajutrz król zawołał do siebie Lebla w południe. Przy ubieraniu zbywał go monosylabami. Kamerdyner zamilkł, widząc, że król jest niezwykle zadumany i wbrew swemu zwyczajowi nie zwierza się z wrażeń wczorajszej nocy. Zrezygnował ze swojego prawa do podzielenia zadowoleń lub nieukontentowań kapryśnego pana. Chciał już oddalić się.
— Poczekaj! — rzekł król, kryjąc zakłopotanie przez odwrócenie się do kominka, w którym poprawiał obcążkami nasypane świeżo na żar węgle. Pojedziesz do Compiègne i urządzisz mi na wieczór sypialnię. Wstaw nowe łóżko... kupisz u Parissot‘a coś eleganckiego...
— Dla kogo to?
— Dla... hrabiny Dubarry, którą mi przywieziesz wieczorem! — wybąkał król nieco lękliwym głosem.