Ale kamerdyner przeraził się mocniej.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — przedłużanie tego stosunku jest niemożliwością.
— Dlaczego?! — zmarszczył król brwi.
— Bo to... możliwe było na raz. Dalej... broń Boże! na dłużej nie pozwala racja stanu.
— Nie pleć! Czyń, co kazałem.
Wówczas kamerdyner upadł mu do nóg:
— Najjaśniejszy Panie! wybacz okrutny błąd wiernemu słudze. Okłamałem Cię. Nie sądziłem, że to może mieć poważne skutki. Zdawało mi się, że to na jedną noc. Słowem, ta „dama“ nie jest ani zamężną, ani hrabiną, nie jest nawet... damą. Łaski, miłościwy Monarcho, dla starego głupca!
— Powstań — rzekł król — przebaczam ci.
— Chwała Bogu! — klasnął w ręce kamerdyner. Niebezpieczeństwo, które nam groziło, przeszło!
— Pojedziesz do Compiègne.
— Jakto... jeszcze?! Ależ...
— Niema „ale“. Poślij kogoś po hr. Dubarry. Niech się tu zaraz stawi ta „dama“. Jest w najlepszem znaczeniu tego wyrazu damą... Będzie zamężną — i hrabiną. Cóż, jesteś kontent?
— Bynajmniej. To nie pomoże. Tu nie pomoże ani tytuł, ani zamęźcie. Ona ma przeszłość nienadającą się do naprawy. „To“ jest... niewiedzieć co!...
— Lebel! nie waż mi się nigdy coś podobnego powtórzyć. Rozumiesz. Ja chcę!
— Ale ja... nie mogę.
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.