Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

z obłąkanemi oczyma, z rękoma, podniesionemi do zwichrzonych włosów, coś bełkocącą krzykliwym głosem:
— Co się stało? — zapytała, zarażając się jej przerażeniem.
— Co się stało? — powtórzył gospodarz, wpółubrany, zjawiając się w sieni.
Teresie przestrach zaparł dech w piersi... Ledwie zdołała wyjąkać:
— Zabił się... Jezus Maria!... Zabił się...
I wybuchnęła okrutnym płaczem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za moment wszystko troje znajdowali się w górnym pokoju.
Samobójca leżał całkiem ubrany na skórzanej kanapie.
Głowa jego — przedziwnie piękna — zwisała mu bezwładnie przez drewniane oparcie. Ze skroni ciekła wąska struga krwi. Twarz była pogodna. Tylko oczy martwe, szklane, tylko rozwarte, blade usta mówiły o zaszłej tragedji. Tuż obok trupa leżący na wypłowiałym dywanie u zwieszonej sztywnej prawej ręki pistolet był również wymownem jej świadectwem.
Anna Teresa klękła przy zwłokach. Zawodziła żałośnie. Nie mogła dość nasycić się widokiem pięknej twarzy tego wytwornie odzianego pana. Jęczała:
— Ach dlaczego pan to uczynił?