Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

wając się ciepłem kominka, którego żar różowił jej przepyszne kształty. Król niedawno odszedł.
Matka nieomal wdarła się do niej. Krzyczała z pasją:
— Wiesz?... te bałwany nie chciały mnie dopuścić do ciebie.
— Droga mamo! musimy się trochę liczyć z głupotą ludzką...
— Przedtem!... Ale nie teraz, kiedy kocha cię Ludwik.
— Kocha! Zapewne... jednakże... — nie dokończyła.
— Czyżby nie był dobry dla ciebie?
— Owszem, bardzo dobry... tylko trochę fatygujący.
— Moje dziecko! w życiu kobiety niema róż bez cierni. Za to masz teraz wszystko. Ach, jak tu u ciebie ładnie! To nie to, co było w naszych podłych mansardach i posępnych suterynach.
Rozglądała się z zachwytem. Było za czem. Joanna zamieszkawszy w pałacu Compiègne, odrazu ujawniła swoje instynktowne zamiłowanie zbytku. Jej mieszkanie stanowiło istne muzeum z tysiąca czarujących drobiazgów. Było w niem pełno rzadkich posążków z bronzu, marmuru, malowanej porcelany. Meble olśniewały pięknością. W saloniku znajdowały się organy z różanego drzewa, wykładane białą i błękitną mozajką, zdobne w figurki ze złoconego bronzu. Na kominkach stały zegary — istne arcydzieła sztuki złotniczej. Zwłaszcza jeden z Saturnem i trzema Gracjami, dzieło Germain‘a, stanowił wartością