majątek. Spotykało się wszędzie misterne biureczka i kosztowne serwantki.
Joanna była rada z zachwytu matki.
— Co to za malowidło na suficie? — spytała pani Rançon.
— Sama nie wiem. Zdaje się, piękna Helena.
— A te amorki na komodzie?... Co za cud!...
— To jakiegoś Vanloo, czy Watteau. Podobno wielcy malarze.
— Myślę!... Ale duszko, czy nie jesteś zbyt rozrzutna?
— Co ci przychodzi do głowy, mamo! Król Francji ma chyba dość pieniędzy. A ja... popieram sztukę. Nie uwierzysz, mateczko, jak cisną się do mnie artyści, błagając, abym coś kupiła. Trzeba przecież pomódz tym biedakom!... Sądzę, że Francja winna mi być wdzięczną. Dzięki mnie... rośnie nasz przemysł i handel. Powiedział mi to sam minister skarbu. Bardzo grzeczny człowiek! Podobałam mu się bardzo.
— Ale, złotko... mojem zdaniem, trzeba myśleć o jutrze, coś zebrać na przyszłość, gdyby Ludwiczek...
— Ale! niema obawy, mamo. Dopóki ja go sama nie puszczę w trąbę... Nie zrzędź... Weź tam z szafki tę kryształową karafeczkę. Znajdziesz tam swój ulubiony likierek. Tak! usiądź przy mnie. Sprobuj tych konfitur.
Pani Rançon piła i jadła, lubując się każdym łykiem, każdą łyżeczką.
— No! widzisz Joasiu, wychowałam cię na coś porządnego.
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.