Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mamo! nie zlizuj resztek ze spodeczka. To nie wypada.
— Tobie!... Ja nie jestem kochanką króla.
— Mniejsza o to! — ziewnęła Joanna. A co do wychowania, to więcej zrobił Dubarry, niż ty. Zamęczył mnie!...
— Biedne dziecko!
— Wiesz, nie dawał mi spać. On sam prawie nie sypia. Ma taki gorączkujący mózg. Budził mnie w nocy i uczył mnie nazwisk tych wszystkich małp dworskich. Pisał charakterystyki, które musiałam wykuwać i zdawać egzamin. Czasem oczy mi się kleiły... a on gadał.
— O czem?
— O polityce!... Powiadał, że to mi się przyda na później.
— Nauczyłaś się?
— Nie bardzo... Spałam z otwartemi oczyma, niby słuchając.
— Taki nudny?
— O! nie zawsze... Jak chce, to potrafi być ogromnie zajmujący. Nieraz uśmiałam się, kiedy mówił o królewskim dworze, arystokracji, duchowieństwie, ministrach... Mądry, jak dzień. Tylko kpiarz. Bez jego wskazówek, nie zaszłabym tak daleko. Muszę go słuchać, aby zajść jeszcze dalej.
— Dalej jeszcze?!
— Oczywiście! Mam być panią Pompadour. I zyskać wszystkie jej przywileje.
— Jakie?...
— Faworyty!...