Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/21

Ta strona została uwierzytelniona.

John szedł już ku niej, popychany wzrokiem przez żonę, która oniemiała z przerażenia na zuchwały opór swojej sługi...
Niewiadomo, czem by się ten spór zakończył, gdyby na schodach nie dały się słyszeć czyjeś ciężkie kroki i kaszel.
Wstępował na górę szeryf. Za nim szedł, chrząkając i pokasłując, starowina pastor.

ROZDZIAŁ II.
Nierozwiązana zagadka.

Podobnie, jak przy pewnem uproszczeniu rysów możnaby rudego Johna uznać za doskonały okaz utuczonego wieprzka, a w jego zacnej połowicy dopatrzeć się spasionej kotki, tak w nowoprzybyłych wolno byłoby widzieć wyborne egzemplarze z ptasiego gatunku. Wysoki, laskonogi z haczykowatym nosem pastor był, jak bocian, podczas gdy szeryf okrągłemi oczyma w okrągłej głowie, utopionej w szopie fryzowanych loków peruki i w białych kryzach, oraz zarzuconym na krępą figurę ciemnym płaszczem, — sprawiał wrażenie najniewątpliwszej sowy.
— Co to za hałasy?! — zagrzmiał od progu.
— Nieszczęście, sire, a raczej skandal niebywały! — płaczliwie wyjaśniła jejmość. Gość wczoraj przybył i już nie znalazł innego miejsca, jeno nasz poczciwy dom, aby sobie łeb rozwalić.