— Zostawił list! — przypomniała jakoby w obronie swoich państwa Teresa, ocierając łzy fartuchem.
— Zaraz! zaraz! — rzekł szeryf. Trzeba wprzód skonstatować, czy umarł „całkowicie”. Ralf! — zwrócił się do znajomego marynarza, który na odwiedzającym często przystań statku pełnił zajęcia felczerskie — zbadaj-no tego tam w zastępstwie doktora.
Ralf zbliżył się żołnierskim krokiem, pomacał puls nieruchomego młodzieńca, rozpiął wytworną kamizelkę, przyłożył ucho do serca — po chwili wyprostował się i oświadczył:
— Gotowy, panie szeryfie!
— Przystąpimy do sporządzenia protokółu! — rzekł szeryf, rozsiadając się przy stole. Racz, panie pastorze, w tych niezwykłych okolicznościach zastąpić sekretarza. Oto pióro... Trzeba będzie zbadać, czy nasz rudy John nie zwędził czegoś z tej kupki złotych monet.
— Jak pana Boga mego kocham! — zaklinał się gospodarz.
— No! no! milcz... przeczytamy list. Ba! ale to pisane po francusku.
— Ja przetłómaczę! — ozwał się pastor i wziąwszy list z rąk szeryfa, czytał w głos i dość biegle przekładał tekst.
List brzmiał:
„Nie władając angielskim na piśmie, a nie mając nadziei rozmówić się ustnie w tym stanie, w jakim znajdę się za chwil parę, liczę na
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.