Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

na piersi, rozwarła usta; i oczy jej, napełnione łzami, zwróciły się znowu w kierunku pięknej twarzy zmarłego, od której oderwały się w chwili słuchania jego dziwacznego testamentu. Ludzie, stojący na progu, wydawali mimowolne okrzyki. Pastor, czytając, kiwał głową z dysaprobatą — lecz końcowe słowa, darzące ubogich parafji, trafiły mu widocznie do przekonania. Tylko szeryf zachowywał niezmienną powagę na znak, że nic nie zdoła go zdziwić na ziemi.
Wreszcie i on — wbrew powadze chwili — raczył się uśmiechnąć, acz nie bez dozy złośliwości:
— Winszuję pannie Teresie!... Warto by jednak dla porządku zaprotokółować przebieg całego zdarzenia, którego wynikiem jest ta ostatnia wola.
— Ba! — wypaliła ze złością gospodyni — jeżeli chodzi o usługi Teresy, to ona najlepiej to panu sędziemu opowie. Wiadomo, o jakie usługi chodzi!
— Łżesz, suko! — krzyknęła zarumieniona Teresa. To wcale co innego miał zmarły na myśli!
— A co takiego?! — spytał szeryf. Racz zapisywać, czcigodny pastorze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas Teresa opowiedziała przebieg wypadków, które miały miejsce przed katastrofą.