Rozejrzał się po ulicy, potem wypuścił dwie baby, mające wypchane worki na plecach i rozkazał im żywo iść. Pomknęły, ile im sił starczyło, podziękowawszy wprzód serdecznie. Łacno można było odgadnąć, że młody dozorca składów rozporządził się przez dobroć serca pewnym zapasem pańskiego dobra na rzecz nędzy.
Był z siebie zadowolony. Jakkolwiek nie miał czapki na głowie i ubrany był jeno w lekką bluzę roboczą, nie robił sobie nic z trzaskającego mrozu. Młode oczy, ślepione płatkami Śniegu, śmiały się wesoło. Zaróżowiona od mrozu twarz tryskała zdrowiem. Stanął pod osłoną daszka budki strażniczej i silił się zapalić krzesiwkiem fajeczkę. Ale wichura gasiła ogień i zniewolony był zaniechać prób bezskutecznych.
Raptem zajęła go mocno scena, zachodząca na przeciwległej stronie ulicy. Nawprost składu węgli wznosił się wytworny pałacyk z ciosanego kamienia, naśladującego malowaniem marmur, z kolumienkami w stylu rzymskim przy portyku. Brzuchaty szwajcar rozwścieczoną miną, imponującym gestem i krzykliwemi słowy wypędził z wspaniałego przysionka dwie kobiety. Właściwie jedna tylko była w wieku dojrzalszym. Druga zdawała się dzieckiem. Chociaż jej twarzy, otulonej chustami, niemal nie można było dojrzeć, cienkie nóżki, z powodu opadnięcia pończoch na saboty, gołe, ukazujące się z pod barwnej sukienki, którą wiatr podwiewał, świadczyły, że była jeszcze podlotkiem. Strój obu mówił o tem, iż były włościankami, przybyłemi
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.