z Bretanji. Starsza dźwigała na karku wielki tobół. Młodsza, kurcząca się z zimna, trzymała w drżących, posiniałych palcach węzełek z rzeczami.
— Precz stąd! to nie dom zajezdny! — wymachiwał gniewnie rękoma Cerber.
— Niech pan zlituje się nie nademną, ale nad dzieckiem! — składała modlitewnie ręce starsza niewiasta. Wydałyśmy ostatnie grosze na podróż. Czyż to można wyganiać dziecko na taki mróz i wichurę?! Przecie nie ugryziemy wam schodów! Odpoczniemy chwilkę... pójdziemy sobie, jak tylko zamieć przejdzie.
— Oszalałyście! Sypialnię urządzać na schodach naszego pałacu!
Dziewczyna, milcząc, tuliła się do murów. Oczy jej, ślepione śniegiem, trwożnie patrzyły w ołowiane niebo. Zdawała się apatyczną w tem oczekiwaniu na rezultat dyskusji jej matki z odźwiernym.
Węglarz przeszedł wolnym krokiem na drugą stronę ulicy, ważąc coś w myśli. Z podniesionych głosów i kilku pochwyconych słów już dorozumiał się, o co chodzi. Właśnie odźwierny odpychał natrętnie naciskającą go u wejścia kobietę, która pociągnęła córkę za sobą, ująwszy jej drobną dłoń.
— Dlaczego nie pozwalacie tym kobietom odpocząć w sieni? — spytał młodzieniec.
— A ty dlaczego się wtrącasz? — szorstko odparł zdziwiony sługa.
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.