Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak się nazywa wasz pan?... Dumonceau?!
— Oczywiście! — odparł, wyprężając się z dumą szwajcar. Cenił bowiem sobie wysoko zaszczyt, iż znajdował się w służbie znakomitego bankiera i dostawcy broni dla potrzeb armii francuskiej.
— Ależ my właśnie przybyłyśmy tu do... pana Dumonceau! — trzepała kobieta. Kochany panie! proszę... błagam... wpuść nas do swego pana. Mamy ważny... ważny interes do niego.
Odźwierny zmierzył włościanki od stóp do głów i wzruszył pogardliwie ramionami.
— Słyszałeś? — rzekł węglarz grzmiącym głosem. Te damy mają interes do pana Dumonceau! Zaprowadź je do swego pana, bo...
I pokazał ponownie pięść.
Oczy robotnika wskazywały, że nie pozwoli ze sobą żartować.
— A no... chodźcie! — mruknął szwajcar, ustępując od drzwi.
Starsza kobieta wtłoczyła się do sieni, popychając przed sobą córkę. Ta ostatnia, nim weszła, odwróciła się jeszcze i rzekła pieszczotliwym głosem do węglarza:
— Pan jesteś cudownym człowiekiem. Odwdzięczę się kiedyś panu... Adieu!
Za chwilę obie wstępowały po szerokich marmurowych schodach, wysłanych kobiercem, na górę.
— Skąd mama zna tego Dumonceau? — spytało dziewczę ścicha.