twarz gospodarza. Po krótkich oględzinach westchnęła bezdźwięcznie i zatroskana wzruszyła ramionami. Ruch ów oznaczał w danym wypadku: „niestety! nie ten“.
W istocie ten niziutki, zgarbiony bourgeois, w eleganckiem ciemnem ubraniu, z wielką jedwabną chustą, zawiązaną na szyi, w okularach o rogowej oprawie, z potężną łysiną na czaszce — nie był to z wyglądu Dumonceau, którego znała kiedyś przed laty: wysoki, z gęstemi kędzierzawemi włosami, ubrany nieomal nędznie, mówiący nadto głosem wystraszonym, proszącym, gdy ten miał coś rozkazodawczego w tonie lakonicznego zwrotu do swoich niezwykłych gości.
Dziewczę nie podzielało wcale zakłopotania matki. Mała opatulona istotka nie zraziła się szorstkością zaproszenia, odłożyła węzełek na wielki machoniowy stół w pośrodku, obeszła na palcach ściany pokoju — zda się, z podziwem przyglądała się obrazom w złoconych ramach, oryginalnym bronzowym statuetkom, umieszczonym na wiszących półkach, masywnym sprzętom o rzeźbionych w kształt łap lwich nóżkach, gdyż parękroć złożyła ręce na piersiach nabożnie; poczem rozsiadła się z wielką pewnością siebie w szerokim staroświeckim fotelu i grzała ręce przy kominku, wpatrzona zachwytnie w wesoło trzaskający ogień.
Upłynął kwadrans w milczeniu.
Wreszcie bankier odrzucił robotę, zatarł ręce z zadowoleniem — bilans wypadł korzystnie
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.