— wyprostował się nagle i odkładając okulary, uprzejmie zapytał:
— Proszę! O co chodzi?
Twarz jego, jakkolwiek szczupła, bodaj nosząca ślady choroby, której nabawił się w podróżach, a nie miał czasu leczyć, ustawicznie zajęty interesami — rozświetliła się uśmiechem dobroci i blaskiem mądrych niebieskich oczu.
Starsza kobieta, trzymając ciągle tobół na kolanach, zrzuciła go nagle i klasnęła radośnie w dłonie.
— Ależ to ten sam! zawołała na cały głos. Wcale nie jest niski!
Dumonceau nie rozumiał. Podniósł brwi pytająco — czekał wyjaśnienia. Kobieta rozwiązała chustę na głowie — ukazała twarz swoją gospodarzowi — twarz ładną, roześmianą figlarnie, jakby w oczekiwaniu, że ją pozna — i powtarzała, kołysząc całą postacią z zadowoleniem:
— Ten sam! Ten sam! Ten sam!... Tylko pan strasznie wyłysiał.
Zdumienie bankiera rosło. Ale ta obcesowa włościanka bawiła go niezmiernie.
— Czy po to przyszłaś, kobieto — zapytał żartobliwie — aby natrząsać się z mojej łysiny?
— Nie po to! — odparła, przedrzeźniając jego ton — ale po to, aby pana przeprosić, że było mu niewygodnie w mojem łóżku.
To już brzmiało nieprzyzwoicie, lub po warjacku. Zmarszczył brwi, skrzywił usta niechęcią; rzekł:
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.