wiała wrażenie czegoś, stojącego na pograniczu pomiędzy podlotkiem a kobietą w pełnem znaczeniu słowa. Delikatne ręce, cienkie nóżki, rozwichrzone swawolnie na głowie jasne włosy mówiły, że jest jeszcze dzieckiem, dzieweczką wiejską, motylkiem, zaledwie wyklutym z gąsiennicy. Ale znaczne przez szaty zarysy wcześnie dojrzałych piersi i ta pewność mieniących się migotliwym blaskiem oczu i ten dziwny, zalotny uśmiech, który, zda się, przywarł do rozchylonych ustek, ukazujących perły-ząbki, te cechy znaczyły już rozwój kobiecości.
— Do djabła! — krzyknął Dumonceau. Ona jest naprawdę ładna! Trudno się na nią nie zapatrzeć.
A Joasia z triumfem spojrzała na matkę i rzekła:
— A co, mamo?!... I ten także się gapi na mnie... Jak wszyscy! Jak papa Vaubernier!...
Dumonceau był zlekka zmieszany tą uwagą po opowieści matki. Wszelako pokrył śmiechem zmieszanie i pokiwał na dziewczę palcem:
— Podejdź bliżej, kochanie! — rzekł. Niech ci się przypatrzę zblizka, by osądzić, jaka jesteś... brzydka.
Roześmiała się, nie ruszając z miejsca — pokazała mu język i, nie zwracając już nań uwagi, postąpiła ku stołowi, sięgając po swój węzełek.
Anna Teresa pochyliła się poufnie do ucha bankiera:
— Niech pan jej daruje. Ona jest trochę dzika. Ale prawda, że to... prawdziwa księżniczka.
Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.