Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

pozostał pan Dumonceau, załatwiający rachunki z mniszką-sekretarką pensjonatu ex re jej przyszłego tutaj pobytu. Mroziła ją przytem myśl o tem, że pani Fryderyka, nie wysiadając z powozu, pożegnała ją niezwykle chłodno pocałuakiem w czoło, przeżegnawszy zresztą z życzeniem: „Bądź święta i szczęśliwsza odemnie, której to się w życiu nie udało“... Łzy podstępowały jej do gardła. Ojciec chrzestny, żegnając ją, nie przytulił jej do serca, jak to sobie wyobrażała. Skrępowany obecnością przeoryszy tylko wyciągnął do niej ręce zdaleka i wyszeptał: „To konieczność, Joanno!“. Wprawdzie pociągnął nosem, jakby tamując łzy, lecz wszystko świadczyło o nieodwołalności losu, o tem, że nie było dla niej powrotu.
Wiedziała wprawdzie, że pozostanie tutaj nazawsze będzie zależało od jej woli. (Już w myśli rzekła sobie: „Nigdy!“). W klasztorze poza kaplicą i celami dla sióstr zakonnych, twardej hołdujących regule, znajdował się budynek odrębny, stanowiący rodzaj zamkniętego zakładu naukowego, prowadzonego przez napół ukształcone mniszki — właściwie azyl z oryginalnem przeznaczeniem, wskazanem przez dość długą i ciężką nazwę: „Schronisko dla pochodzących z czcigodnych rodzin dziewczątek, będących w warunkach, narażających je na niebezpieczeństwo zejścia z właściwej drogi“. Za skromną pensję kilkuset liwrów rocznie, odpowiednią do skromności nauki i utrzymania, młode stworzenia dojrzewały tu aż do skutku w pobożności i cnocie, dopóki za