Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Joasia krzyknęła. Zza drzwi ozwał się słodko — suchy głos:
— W ścianie jest okienko, przez które dostaniesz na dziś chleb i wodę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ten pierwszy dzień był okropny. Dziki ptak znalazł się w klatce. Świetnego kobolda zakuto w kajdany. Wichurze nałożono cugle regulaminu. Pieszczoszkę, rozmiłowaną w zbytku, wtrącono w przepaść szpetoty. Miała wrażenie, że już się zaczęły męki zagrobowe.
Chciało się jej wyć, płakać, wpijać paznokcie w mur wilgotny, tłuc w dębowe drzwi, targać włosy, rwać suknie na sobie. Ale paraliżowała ją myśl, że zbrzydnie, popsuje strój, a nic nie poradzi: czuła się opuszczoną przez cały świat. Padła wreszcie na klęcznik, objęła go oburącz i trzykrotnie odmówiła: „Ojcze nasz!“ — modlitwa, którą nauczył ją kochać zacny wikarjusz z Vaucouleurs, zapomniana w puchowem łóżku w domu pani Fryderyki, teraz wskrzeszona w pamięci, wypowiedziana żarliwie, przynosząca jej ukojenie.
Potem spokojnie już siedziała przy zakratowanem oknie. Lubowała się widokiem wspaniałych modrzewiów i rozłożystych lip, kasztanów i dębów, rozsłonecznionych nagle o południu, bawiła się grą cieniów na murze, okalającym sad, śledziła z zaciekawieniem sunące gdzieś w cienistej alei podwójnym sznurem postacie ko-