Strona:Leo Belmont - Pani Dubarry.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

biece w kapturach i habitach — jakowyś pochód istot świętych, przejmujących ją teraz pobożnym dreszczem. Próbowała nawet czytać o cnotach Św. Teresy — i rozmarzyła się nieco czemś nieznanem, dalekiem od niej, jak skrawek błękitu, zaglądający do jej celi. Skądciś dochodził monotonny, lecz melodyjny spiew chóru żeńskiego — hymn do Tajemniczego Bóstwa, które w pacierzu zesłało jej pociechę. Kołysał jej duszę smutno-przyjemnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Głos przeoryszy zabrzmiał we wspomnieniu bardziej pociągająco. Jakiś niepojęty instynktowny lęk powtarzał jej ostrzeżenie: piękność — grzech — okrutna śmierć. Zwłaszcza owo: „okrutna śmierć“ brzmiało nieodpartem napomnieniem. Pomyślała nawet, że pozostałaby chętnie zakonnicą, zamieszkała w usypiającej słodko ciszy tego klasztoru na całe życie. Wrażliwa piętnastoletnia dusza dziecka, jakiem miała pozostać nazawsze — mimo wszelkich zmian losu — przechodziła przewrót duchowy. Zmęczona niezwykłością wrażeń i myśli tego dnia, rzuciła się w ubraniu na twarde łóżko i zasnęła snem kamiennym.
Zbudziła się nazajutrz wyspana, świeża, pogodna — wprawdzie z nieco obolałemi kośćmi — lecz niemal przystosowana do nowych warunków, zaciekawiona nowem życiem. Ujrzała rada drzwi uchylone na korytarz. Zajęły jej uwagę złożone